Uyuni, 10 lipca 2010
W pierwszych dniach lipca po bezdrożach niegościnnej i dzikiej południowo-zachodniej Boliwii, toczył się stary dżip. Gdyby ktoś zajrzał do środka w trakcie długich godzin jazdy, usłyszałby najróżniejsze języki świata. Melinda i Julian rozmawiają ze sobą po angielsku. Julian jest Meksykaninem a Melinda Amerykanką. Do nas mówią po hiszpańsku, ponieważ Melinda chce poćwiczyć swój castellano. A gdy chcą, aby nikt z pozostałych pasażerów nie rozumiał o czym mówią, przechodzą na…tajski, gdyż oboje spędzili sporo czasu w Tajlandii, na wymianie uczelnianej międzynarodowego klubu „Rotary” i tam właśnie się poznali. My zaś, gdy chcemy swobodnie pogadać, rozmawiamy po polsku. Za nami, na środkowych siedzeniach, siedzi para głuchoniemych Francuzów, która rozmawia w ze sobą w języku migowym, oczywiście dopóki nie zapada noc, gdyż wtedy całe wnętrze samochodu pogrąża się w ciemności. Z kierowcą samochodu, niejakim Hilarionem Chimba, reprezentującym w naszym samochodzie Boliwię, próbujemy się porozumiewać po hiszpańsku, ale sam Hilarion odpowiada, w zależności od humoru, albo po hiszpańsku, albo w Keczua, bądź też mieszając oba języki. A gdy chcemy porozmawiać z Melindą i Julianem tak, aby Hilarion nie wiedział o czym mówimy, przechodzimy na angielski. Jednak niezależnie od języka, wszyscy dogadujemy się doskonale. Tylko Hilarion nie może przez dłuższy czas zrozumieć dlaczego Francuzi nie mówią używając słów. Zapomina też, że nie tylko nie mówią, ale i nie słyszą i regularnie na postojach próbuje przywołać ich natarczywym klaksonem naszego rozklekotanego dżipa.
Z Potosi, docieramy do miasteczka Uyuni. Wygląda jak zapomniane przez Boga i ludzi miasto, gdzieś w środkowej Rosji za kołem podbiegunowym. Na przedmieściach witają nas obskurne, podłużne budynki przypominające baraki pomiędzy którymi walają się śmieci, wywiane przez silny wiatr z pobliskiego wysypiska. Do tego jeszcze wszechobecny kurz i jaskrawe słońce powoduje, że wszystko wydaje się czarno-białe. A jednak odnajduję w tym miejscu nieopisany urok, może ze względu na odmienność od wszystkiego co do tej pory widziałem. Sprawia mi przyjemność siedzenie na ławce przy głównej ulicy miasta i obserwowanie jego mieszkańców o odmrożonych policzkach. Zastanawiam się, jak wyglądałoby to miejsce gdyby nie dziesiątki turystów zjeżdżających tu z całego świata, aby zobaczyć niezwykłe krajobrazy okolic Uyuni. Czy w ogóle jeszcze by istniało? Czy po prostu stałaby tu jedna, kamienna budka ze stróżem kolejowym, pilnującym ważnego węzła kolejowego w południowej Boliwii i zawiadującym pociągami widmo na pobliskim cmentarzu lokomotyw?
Długo się zastanawialiśmy w jaki sposób przebyć słoną pustynię i wulkaniczne bezdroża. Nie chcieliśmy dołączyć do tłumów turystów w dżipach. Poza tym nasz budżet kurczy się z dnia na dzień. Ale nie mamy własnego transportu a pieszo daleko byśmy nie zawędrowali, szczególnie że temperatury spadają nocą nawet do -15 C. Na szczęście, dzięki nawiązanym wcześniej znajomościom w Potosi, odnajdujemy osobę, która po bardzo dobrej cenie załatwia samochód z kierowcą i aprowizację. Dołącza do nas towarzystwo, które już przedstawiłem i ruszamy.
Hilarion Chimba nie jest rozmowny. Jest niskim Indianinem, z wiecznie spuchniętym policzkiem pod którym gromadzą się całe złoża koki. Jedynym wyjaśnieniem na nasze liczne pytania dotyczące napotykanych formacji skalnych, krajobrazów, jezior, solnisk, itd. jest „Son volcanicas” [Są pochodzenia wulkanicznego]. Trzeba jednak przyznać, że jest dobrym kierowcą i dba o nas.
Jedziemy przez obszar, który bardzo dawno temu był rozległym słonym jeziorem. A gdy jezioro wyschło, pozostało kilka salarów, słonych pustyń, na których piętrzy się sól. Całość sprawia wrażenie wypalonej ziemi, popękanej od gorąca w heksagonalne pola. Jednak słońce jest na pustyni tak samo złudne jak perspektywa. Gdy tylko chowa się za horyzontem, ogarnia nas ziąb, który przywodzi na myśl krąg polarny, szczególnie że różowo-błękitne niebo wygląda jak zorza polarna a krajobraz wokół jest biały, tyle że bez śniegu.
Po opuszczeniu Salares de Uyuni wjeżdżamy w krainę wygasłych wulkanów. Jedziemy pomiędzy nieprzyjaznymi wzgórzami, kępami popielatej trawy, gdzieniegdzie okrążamy jeziora nasączone siarką bądź innymi pierwiastkami, zawsze z dużą powłoką soli wokół zbiornika. W zależności od składu chemicznego, woda mieni się różnymi barwami. Poza wigoniami i nielicznym ptactwem (głównie różowe flamingi) na nagich zboczach, upstrzonych wyrzuconymi niegdyś przez wulkany głazami, nie ma życia. Śpimy w małych osadach, przytulonych do skał w ochronie przed wiatrem. Siedząc pierwszego wieczoru, ze śpiworem owiniętym wokół nóg nad miską gorącej zupy warzywnej, przypomina mi się dolina Manangu w Himalajach.
Mieszkańcy, nigdy nie zdejmują czapek i mają stwardniałe od mrozu policzki. Mieszkają w domach o grubych ścianach, wykonanych z solnych cegieł, niekiedy z kamieni. Dachy pokryte są blachą albo rodzajem strzechy. Nawet meble w środku „solnych hoteli” wykonane są z soli. Wyglądają pięknie. W pierwszym z mijanych pueblos, Colchani, które leży niedaleko Uyuni, większość mieszkańców żyje z soli. Wyrabiają solną cegłę, solne rękodzieło, zbierają sól z salarów na eksport. Im dalej od cywilizacji, tym bardziej egzystencja mieszkańców ograniczona jest do tradycyjnych zajęć: uprawy rośliny zwanej quinua (komosa ryżowa), stanowiącej podstawę wyżywienia, oraz hodowli lam i alpak. Drobiu nie ma, większość równiny jest zbyt wysoko położona.
Nigdzie do tej pory nie widziałem tak pięknych krajobrazów. Przy dobrej pogodzie wśród gór można było dostrzec nawet wulkany w odległym Chile. Widzieliśmy gejzery buchające do góry strumieniami pary, syczące i bulgoczące pośród zastygłej lawy. Wielkie głazy na czerwonej ziemi, przypominającej powierzchnię Marsa. Gorące źródła wypływające z ziemi, roztapiające lód na zamarzniętych lagunach. Czasami barwy krajobrazu zdawały się zamieniać miejscami, jak we śnie szalonego pejzażysty: zielone kamienie, brązowa trawa, żółta ziemia. Raz jechaliśmy gołymi zboczami w kurzu, kiedy indziej brzegami różowych jezior a czasami pośród lasu zastygłych formacji wulkanicznych. Na białej jak kartka papieru pustyni od czasu do czasu natrafialiśmy na skalne wyspy najeżone masywnymi kaktusami. Wszyscy z wyjątkiem Hilariona, skupionego na tym, aby nasz dżip nie wpadł w żadną szczelinę albo dół, nie mogliśmy oderwać wzroku od tego nieziemskiego krajobrazu. Niekiedy dawaliśmy znak kierowcy, aby się zatrzymał jedynie po to, aby usiąść na ziemi i wpatrywać się w dal. A w tym czasie Hilarion, nie wysiadając z samochodu, wymieniał kulkę koki w swoim przepastnym policzku. Wyjmował foliową torebkę pełną suszonych liści koki z kieszeni nigdy niepranego dresu i wkładając je jeden po drugim do ust, mruczał jakby do siebie: „Son volcanicas”.
Michał

Uyuni.

Cmentarzysko pociągów boliwijskich - 3 km za miastem.

Wioska Colchani leżąca na granicy słonej pustyni.


Calineczek.

Salares.

Isla del Pescado - wyspa skał i kaktusów na morzu pustyni.

Laguna Cañapa.

Flamingi.

Laguna Idionda.

Arbol de Piedra to podobno najbardziej fotogeniczna skała na Salares de Uyuni.

Laguna Colorada o zachodzie słońca.

Zdjęcie wykonane przez Mars Polar Lander.

Un lonely gringo.

Lama z Villamar.

Takim 4x4 przez trzy dni tłukliśmy się po bezdrożach.

Expedition Moustache.
Kochana(e) Expedition Moustache –
fakt posiadania rekwizytów firmowych w postaci wąsów zrobił na mnie wrażenie i udowodnił Wasz absolutnie dopracowany profesjonalizm:))).Mam też jeszcze jedno przemyślenie, oboje stajecie się coraz bardziej jednym bytem -„EM” : erudycja i pewna rzeczowość i powściągliwość Michała z pierwszych wpisów wymieniają się z Agi dotychczasową emocjonalnie barwną i entuzjastyczną fascynacją wszystkim wokól.Ciekawe czy to dostrzegacie? Przedtem się uzupełnialiście ,teraz się w siebe wtapiacie.
Zdjęcie Calineczka mnie wzruszyło.Mam takie zdjęcie mojego taty zrobione tuż po wojnie ,kiedy prężąc się przy poniemieckim motocyklu na dwóch dłoniach trzyma uśmiechnięte dziewczyny z lokami i smukłymi taliami.
Czy te lamy mają takie czerwone uszy naprawdę? bo wygądają jakby pokolorowane w photoshopie:).
Dodatkowe uwagi na facebooku:)
ściskam , K
Po ostatnim mrocznym wpisie teraz przestrzeń i piękno natury. Cieszę się, że możecie mieć taki pełny obraz tego świata. No i pod względem fotograficznym rozwijacie się niezwykle! Lama urocza, czy to czerwone to jakieś ochraniacze na uszy, jak u koni wyścigowych?
Pozdrawiam gorąco, trzymajcie się!
Monika
Cześć!
Czerwone uszy to ani photoshop ani ochraniacze. Miejscowi przywiązują im jaskrawe wstążki do uszu aby łatwiej je było wypatrzyć na tle burego krajobrazu i zagnać do domu. Mustasze pozdrawiają z Ekwadoru!