Slow life

Melbourne, 6 marca 2010

Już markiza sprawiła, że chciałam tam wejść. Otworzyłam szklane drzwi w drewnianej, rzeźbionej ramie i uderzyła mnie muzyka, głośna włoska opera (Rinaldo?). Jowialny mężczyzna w białym kitlu uśmiechnął się do mnie. Na śnieżnobiałych ścianach wisiało kilka olejnych obrazów w różnych stylach, jedna akwarela, czarno-białe zdjęcia i „dizajnerski” zegar. Impresjonistyczny pejzaż – pasąca się na łące krowa, kubistyczny portret byka, martwa natura z głową prosięcia, naturalistyczna, krwawa scena chłopa rozdzielającego dopiero co obtartego ze skóry cielaka. Na kauczukowej, bordowej podłodze stoi kilka modernistycznych instalacji. Przede mną rozciąga się rząd książek, większość z nich to albumy. Po prawej stronie wisi długie lustro. A w nim odbija się pusta lada, ostre haki samotnie dyndają na ścianie. Na Lygon Street, najsłynniejszy rzeźnik włoskiej dzielnicy Melbourne, właśnie sprząta przed jutrem, a jutro sobota, więc będzie dużo pracy.

Takie właśnie jest to miasto. Zaskakujące, nietuzinkowe, artystyczne, z odrobiną szaleństwa. Tuż obok jest niewielka manufaktura makaronu: w ascetycznych, drewnianych skrzynkach leżą starannie ulepione apetyczne drobne kwadraty ravioli, pękate kulki gnocchi, nieregularne wstęgi pappardelle. Za rogiem jutro premiera. Szkoła gotowania organizuje pierwszą lekcję. Scena kulinarna miasta jest niezwykle bogata także poza włoską dzielnicą. Jedzenie w restauracjach jest tanie i dostępne dla wszystkich. Żeby dobrze zjeść nie trzeba iść do restauracji z marmurową podłogą. Tutaj knajpy mają charakter, jasno określoną misję i bardzo kreatywne, choć często urządzone niewielkim kosztem wnętrze. W jednej można zjeść najprawdziwsze hiszpańskie churros con chocolate (długie nasączone tłuszczem ciastka maczane w rozpuszczonej gorzkiej czekoladzie, które zwyczajowo je się wracając nad ranem z imprezy do domu w Madrycie i innych hiszpańskich miastach). Inna, malutka i przytulna swoim wnętrzem imituje starą kuchnię, w której zasiada się przy wspólnej drewnianej ławie i je z glinianych naczyń. Kolejna to meksykański bar szybkiej obsługi, gdzie lamperie ciągnące się nad długimi stołami zrobione są z butelek po piwie „Corona”, a menu wypisane jest na dużej ścianie tworząc postaci emblematycznych meksykańskich zapaśników z maskami na twarzach.

Australia to jeden wielki melting pot i można tu znaleźć kuchnię każdego niemalże kraju. XIX-wieczna gorączka złota w Viktorii szybko obrosła w mit i echem rozniosła się po świecie. Pogrążeni w biedzie Europejczycy, Amerykanie, Azjaci magnetyzowani romantycznymi historiami o złocie, opalach i diamentach przypływali na Antypody zatłoczonymi statkami. Do dziś co czwarty obywatel Australii jest urodzony poza jej granicami. Tą wielokulturowość w Melbourne odczuwa się bardzo silnie.

My na obiad idziemy do wietnamskiej dzielnicy, znanej z filmu „Romper Stomper” i jemy najprawdziwszą pho gha (zupa z makaronem i kurczakiem) której nie powstydziłaby się stara dzielnica Sajgonu. Na deser idziemy do „T. Cavallaro&Sons Pasticerria” malutkiego niepozornego sklepu w włoskimi różnościami, który prowadzony nieustannie przez trzecie pokolenie Włochów serwuje najsmaczniejsze cannoli w Melbourne. Delikatne rulony z kruchego ciasta nadziewane cudownie przyprawioną rickottą są prawdziwą kulinarną ucztą.

Ale tym co jest tu naprawdę popularne są restauracje i kawiarnie z żywnością organiczną. Na wystawach księgarni wyróżniony jest przewodnik „Your organic life”. Hoduj warzywa i owoce we własnym ogrodzie, nie używaj chemicznych środków czystości, oszczędzaj wodę, rób przeciery w domu, nie farbuj włosów itd. Słowo organic w Australii przewija się równie często co mate (po polsku „gościu”, „stary”). Mydła się nie pienią, jabłka się nie błyszczą, ludzie patrzą nieco dalej niż własny czubek nosa.

Jak w każdym kraju dobrobytu, społeczeństwo zaspokoiło własne potrzeby, teraz martwi się o Ziemię. Jest wiele ruchów antykonsumpcyjnych, potępiających zachodnie wzorce, ślepy kapitalizm. Prawdopodobnie stąd ogromna ilość sklepów second hand i to nie tylko z używaną odzieżą, ale meblami, akcesoriami domowymi. Prawie na każdej ulicy widać opportunity shops. Pierwsza myśl – sklepy dla biedaków. System jest taki, że jeśli ktoś ma coś w domu czego już nie potrzebuje, a co mogłoby się przydać komuś innemu, zanosi to do opportunity shop. Wiele z tych sklepów przyjmując produkty starannie je selekcjonuje, więc stali klienci wiedzą czego mogą się spodziewać. Dodatkowo, a może przede wszystkim, konkretny sklep dochód ze sprzedaży przeznacza na konkretną fundację lub akcję charytatywną. W takich miejscach zaopatruje się wielu mieszkańców Melbourne i to wcale nie dlatego, że nie stać ich na kupienie nowej rzeczy, ale dlatego, że w ten sposób można nabyć coś naprawdę interesującego, niepowtarzalnego i zrobić coś dobrego dla innych, dla świata.

Mieszkańcy Melbourne stawiają nie tylko na slow food, ale i na slow life. Celebrują życie. Mam wrażenie, że nie ma tu takiej pogoni za materialnymi wartościami, za karierą, jest za to spokój, spotkania za znajomymi, czas dla rodziny. Nowy, drogi samochód nie jest odzwierciedleniem życiowego sukcesu.

Tak żyją nasi przyjaciele Jacek i Kathy i ich dwójka małych dzieci, u których się zatrzymujemy. Dużo czasu spędzamy z kieliszkiem białego wina przesiadując pod figowcem rosnącym w ich czarodziejskim ogrodzie otaczającym drewniany dom z początków XX wieku, który cudem przetrwał w środku miasta. Jacek i Kathy są cudowną parą wyluzowanych aktorów.

Tydzień spędzony u Jacka i Kathy upływa nam na organizowaniu dalszej podróży i na długich spacerach po mieście. Chodząc po Melbourne zastanawiamy się nad tym, że Australia przez jedynie 200 lat osiągnęła taki stopień rozwoju, że jest krajem gdzie ludziom naprawdę się dobrze żyje.

Melbourne jest miastem nieustających festiwali. Jacek prosto z lotniska wiezie nas na Brunswick Festiwal, który swoją nazwę zawdzięcza ulicy na której się odbywa. Okolica jest domem wielokulturowej, artystycznej bohemy miasta. Na każdej kolejnej przecznicy odbywa się koncert zespołu z innej strony świata. Kolorowy tłum podąża chaotycznie w różnych kierunkach. Niczyjej uwagi nie zwraca staruszek tańczący breakdance, czy wtórujący mu olbrzymi transwestyta. Nie wiem sama co by trzeba było zrobić, żeby w tym mieście kogoś zadziwić…

My najlepiej czujemy się na Chapel Street. Jest żywiołowa, alternatywna i młodzieńcza. W jednym z okiem wisi ogromna tablica z napisem „Pole divas” (w wolnym tłumaczeniu „Diwy na rurze”). Myślę sobie, że kluby go go muszą mieć tu wzięcie. Okazuje się, że reklamowane zajęcia przy rurze mają służyć wyłącznie podniesieniu sprawności fizycznej kobiet. Właściwie to wcale nie jest niegdzie napisane, że to zajęcia dla kobiet. Może także dla mężczyzn. Pewne schematy myślenia mam wdrukowane i zauważam je dopiero w Australii. Na Chapel St. można się zapisać na terapię za pomocą reiki, pójść na tajski masaż. Mnie zahipnotyzowała sklepowa witryna z kolorowymi rzeźbami, które okazały się być tortami na specjalne zamówienie. Można sobie zamówić niemal każdy kształt, od rafy koralowej, do hydraulika naprawiającego na kolanach pralkę. Te małe dzieła sztuki są do zjedzenia. Tuż obok jest myjnia dla samochodów i psów. „Pralki dla psów” stoją w Australii niemal w każdej myjni samochodowej i miejskiej pralni. Do wbudowanej w wielką szafę wanny wsadza się psa, wybiera odpowiedni program (można wybierać między różnymi szamponami, odżywkami, masażami). Zaraz za myjnią sklep z artefaktami New Age, figurki smoków, trupie czaszki i duży napis po środku szyby zachęcający do skuszenia się na cytrynowy detoks najnowszej generacji. Takie właśnie jest Melbourne.

Agi

1

U rzeźnika.

U rzeźnika.

Federation Square.

Federation Square.

4

6

Okolice Chapel Street.

Okolice Chapel Street.

8

9

10

Przed premierą "Mortal Engine" w teatrze Malthouse.
Dyskretny urok art nouveau.

Dyskretny urok art nouveau.

Kathy, Quincy i Jacek. Obiad pod figowcem.

Kathy, Quincy i Jacek. Obiad pod figowcem.

Okolice Chapel Street.

Okolice Chapel Street.

15

16

Jacek i Quincy.

Jacek i Quincy.

18

Lula, Agi, Jacek.

Lula, Agi, Jacek.

2 Responses to “Slow life”


  • ojej!! ale Wam zazdroszcze tego Melbourne… uwielbiam klimat tego miasta:) buzi:)

  • Piszę tylko aby Was ucałować , uściskać i potwierdzić , ze cały czas czas śledzę wszystkie Wasze ścieżki i tropy a tylko nie mam kiedy pięknie i dowcipnie napisać jak bardzo czekam na każdy kolejny wpis,
    Wasza wierna fanka,K
    wiem ze Was już u Jacka nie ma, ale bardzo Go serdecznie z Wojtkiem pozdrawiamy i ściskamy

Leave a Reply