Port Augusta, 13 marca 2010
Cel: przejechać w poprzek Australię, z Melbourne do Darwin.
Trasa: ponad 6000 km, głównie przez pustynię i busz.
Czas: 21 dni.
Ale najpierw znowu będzie o kapitanie Cooku. I o „Star Treku”. Niewiele osób wie, że ten amerykański serial science-fiction nawiązuje do sławnego brytyjskiego odkrywcy. James Cook, pochodzący ze wsi w Yorkshire, dowodził okrętem „Endeavour”, który, jak kapitan napisał w dzienniku pokładowym, „dotarł dalej niż ktokolwiek przedtem”, na wody nieznane kartografom. James Kirk, syn farmera z Iowa, dowodził statkiem kosmicznym „Enterprise”, który podążył „tam, gdzie nikt się nie zapuścił”, odkrywając nowe galaktyki.
Dopiero opuszczając Melbourne, gdy siedzieliśmy w starym, zdezelowanym mitsubishi delica 4WD, wymalowanym w grafitti przedstawiające sceny ze „Star Treka”, zdałem sobie sprawę z symboliki malunków na karoserii. Tak jakby połączyć obie historie. „Enterprise” rusza w podróż przez kontynent, na który dotarł „Endeavour”.
Mieliśmy do wyboru albo kupić samochód albo go wynająć. W każdym większym mieście Australii jest uliczka, zazwyczaj w okolicy hosteli, gdzie zmęczeni back-packersi, którzy już zjeździli kraj, próbują odsprzedać swoje zdezelowane pojazdy. My mieliśmy na podróż jedynie trzy tygodnie i nie chcieliśmy ryzykować, że stracimy wiele dni usiłując potem znaleźć nabywcę. Ograniczeni budżetem postawiliśmy na wynajem pojazdu z floty „Wicked Campers”.
Wicked to coś więcej niż samochód. To filozofia życia. Młodzi, żądni przygód ludzie przemierzają starymi furgonetkami bezdroża, szokując innych kierowców wyglądem i stanem swoich pojazdów. Firma jest absolutnie najtańsza na rynku australijskim, oferuje wyłącznie stare samochody po liftingu, upstrzone graffiti i napisami, które często są bardzo obsceniczne. Widzieliśmy dwie dziewczyny wyjeżdżające z garażu Wicked pojazdem, z napisem na drzwiach bagażnika „Congestion people don’t giva a shit”.
Wicked wypożyczają samochód wraz z podstawowym wyposażeniem kempingowym, pościelą na łóżka znajdujące się na tyle samochodu i na tym koniec ich troski o klienta. Wprawdzie „assistance” jest wliczony w cenę, ale mieliśmy się przekonać na własnej skórze, co to znaczy.
Nasz pojazd był pełnoletni, skończył niedawno osiemnaście lat. Pogięta tablica rejestracyjna, obdrapane boki. Dziury w obudowie tylnich świateł. Na prędkościomierzu naklejka ze spływającą krwią i napis „Kangaroos- run the fuckers down”. Bierzemy. Kilka porad od mechanika:
1. Jeśli kangur, emu, albo inny zwierzak wyskoczy wam na drogę, hamujcie ale nigdy nie skręcajcie żeby w niego nie uderzyć, bo jak wywrócicie samochód, to nikt nie będzie jechał kilkuset kilometrów w jedną stronę, żeby go podnieść.
2. Jeśli za wami jedzie ciężarówka tzw. „road train” to lepiej w ogóle nie hamujcie, jeśli chcecie przeżyć.
Karolina, córka Jacka, odprowadza nas do garażu Wicked. Wyjeżdżamy z Melbourne na zachód.
Jedziemy Great Ocean Road, jedną z najpiękniejszych nadmorskich autostrad świata, wijącą się wzdłuż południowego wybrzeża Australii. Burzliwy ocean uderza tu w klify z niezwykłą siłą. Na południe od Great Ocean Road jest tylko Tasmania a dalej już długo nic, aż do Antarktydy. Stoimy na cyplu miotani wiatrem i patrzymy na spektakl piany morskiej. Wybrzeże wzdłuż Great Ocean Road nazywa się Wybrzeżem Wraków, gdyż wiatry są niezwykle silne i wiele statków, nawet tych nowoczesnych, skończyło na dnie.
Pierwszą noc spędzamy w Apollo Bay, małym kurorcie wypoczynkowym dla Australijczyków z Victorii. Ruszamy wczesnym rankiem, ale nie docieramy daleko. Dwie diody kontrolne na kokpicie zapalają się kilka minut jazdy za miasteczkiem.
I tak mogliśmy przetestować, jak się śpi w naszym kamperze w Apollo Bay przed warsztatem samochodowym Craiga, czekając, w tym jakże rozwiniętym kraju, aż dwa dni na nowy pasek klinowy. Craig to jedyny mechanik w Apollo Bay, nie musi zatem być miły dla klientów, bo nie ma konkurencji. I nie jest! Craig, jak każdy szanujący się Australijczyk, raczej nie pracuje w dni wolne od pracy, a pech chciał, że samochód zepsuł się w niedzielę rano, a następnego dnia było święto narodowe. Craig, którego nie mylą z Aborygenem tylko dlatego, że jest blondynem, i który mówi po angielsku z akcentem morświna, a jak się denerwuje, to nawet morświny go nie rozumieją, zgodził się wielkodusznie zamówić nowy pasek jeszcze w niedzielę, ale dowieziono go dopiero dwa dni później. Słynny „assistance” Wicked Campers to pani w średnim wieku o imieniu Vanessa, która udziela przez telefon dobrych rad w stylu „Zabierz samochód do warsztatu”.
Każdego dnia rano, po tym jak do niej dzwoniliśmy, dzwoniła do Craiga i pytała czy mógłby naprawić samochód, na co Craig odpowiadał równie uprzejmie, że przecież mówił jej wczoraj, że nie ma zapasowych pasków klinowych i nic się nie zmieniło, nie ma ich cały czas bo jest dzień wolny od pracy. Dobrze przynajmniej, że samochód zepsuł się w Apollo Bay a nie w środku lasu i spędziliśmy te dwa dni na deptaku i na plaży, obserwując jak się Aussies bawią w długi weekend.
W końcu ruszamy dalej. Odbijamy na północ. Jedziemy pomiędzy rozległymi farmami. Docieramy do górzystego parku narodowego Grampians. Eukaliptusy po obu stronach drogi mają czarne pnie, chyba był tu niedawno pożar. W całej Południowej Australii panuje susza.
Zaczynamy doceniać uroki campingu. Gotujemy kolację w pięknym lesie, zlatują się kukabary, wallabies (mała odmiana kangurów) podchodzą zaciekawione. Różne gatunki papug latają nad głowami przepędzane przez czarnobiałe ptaki wyglądające jak nasze wrony albo kawki.
Jeszcze daleko do pustyń, słynnego outbacku, a mijane miasteczka już wyglądają jak zapomniane przez Boga i cały świat. Przejeżdżamy przez kilka, wszystkie wyglądają podobnie. Jezdnia szeroka na co najmniej 4 pasy, po obu stronach duże parterowe domy, memorial hall (rodzaj gminnej świetlicy), anglikański kościół, knajpa, stacja benzynowa i nikogo, absolutnie nikogo na ulicy.
Po kilku dniach jazdy spoglądamy na mapę. Ciągle jesteśmy na samym południu. Malowniczą autostradą wijącą się pośród suchych wzgórz dojeżdżamy do pierwszego większego miasta. Adelajda, stolica Południowej Australii. Nazwana tak na cześć żony Wilhelma IV, króla Anglii. Parkujemy „Enterprise” w centrum, przy dużym parku i w środku miasta zaczynamy robić śniadanie. Śpieszący się do pracy, spocony gość w garniturze, z siatką zmarszczek na czole, patrzy z zazdrością na skwierczące na bekonie jajka, które właśnie zdejmuję z kuchenki kampingowej i rzuca „That’s a really good idea, why it never came to my mind?”. Wygląda na prawnika, myślę oceniając szybkość z jaką pędzi do roboty.
Rozglądam się po ulicach miasta i dochodzę do wniosku, że powinniśmy wreszcie zerwać z przekonaniem, iż istnieje podziała na Stary Świat i Nowy Świat a wszystko w krajach powstałych w wyniku kolonizacji jest nowe i „bez historii”. Oczywiście, nie można odmówić Europie wielowiekowej tradycji i kultury, ale na skutek historycznej zawieruchy, szczególnie w Europie Środkowo-Wschodniej, brak jest tej ciągłości, którą na przykład widać w Australii, przez którą nigdy nie przetaczały się obce wojska. Adelajda ma wiele kamiennych kościołów, które są z XVIII-XIX wieku. Uniwersytet został założony w 1874, niewiele później niż Uniwersytet Warszawski. Pełno jest knajp, restauracji czy hoteli, które działają nieprzerwanie od ponad 150 lat, co oczywiście można przeczytać na szyldzie, gdyż historyczne rzeczy są tutaj w cenie. Niektóre ze świątyń zostały adoptowane na… budynki uniwersyteckie. W jednym z kościołów odbywają się właśnie targi pracy dla studentów.
Z Adelajdy powinniśmy pojechać prosto na północ, ale zbaczamy do Doliny Clare, jednego z najsłynniejszych australijskich regionów winiarskich. Naszą uwagę przykuwają dwie nazwy na mapie: „Polish Mountains” oraz „Father Rogalski trail”. Pierwsze winnice w Clare założyli austriaccy jezuici ze Śląska. Wśród założycieli byli także nasi rodacy. Zapotrzebowanie na wino było tak duże, że wkrótce przestali się ograniczać jedynie do produkcji wina mszalnego. Wybieramy się do jednej z pierwszych winiarni w okolicy – Seven Hills.
Gdy docieramy na miejsce, znowu myślę o tym, że Nowy Świat wcale nie jest taki nowy jakim go sobie wyobrażamy. Winnica została założona w 1851 roku. Główny szczep to riesling. Znajdują się tu szczepy tak stare, że zostały zasadzone jeszcze przed epidemią filoksery, która zniszczyła najstarsze winnice świata. Wiele ze szczepów jest starszych niż obecne szczepy europejskie. Nad rzędami winorośli góruje XIX-wieczny kościół z kamienia. W sąsiednim budynku w piwnicach stoją beczki wykonane ze specjalnego gatunku sosny, zasadzonej również wiele lat temu. W krypcie pod posadzką kościelną znajdujemy nagrobki pierwszych jezuitów, którzy tu zmarli. Odkrywamy epitafium z kolejnym śladem polskości – tutaj leży pochowany „frater” Ignacy Danielewicz. Kupujemy butelkę białego rieslinga „White Spider”. Wino jest tak dobre, że smakujemy je powoli, dawkując sobie przyjemność. Każdego dnia po kieliszku. A kieliszki kupiliśmy w słynnym opportunity shop z używanymi rzeczami.
Ósmego dnia docieramy do Port Augusta. Powietrze coraz gorętsze, ziemia coraz suchsza. Ropa coraz droższa. Lód w naszej lodówce topi się coraz szybciej. Port Augusta to miejsce, gdzie kończy się „cywilizacja” a zaczyna outback. Ostatnie większe miasto przed pustynnymi terenami, miejsce skrzyżowania wszystkich najważniejszych szlaków komunikacyjnych Australii. Z Melbourne do Darwin i z zaludnionego wschodu do Perth na zachodnim wybrzeżu. The city of crossroads głosi tablica przy wjeździe do miasta. Na ulicach widać coraz więcej włóczących się bez celu Aborygenów.
Zwiedzamy muzeum urządzone w XIX-wiecznej chacie pionierów, kupujemy jedzenie na najbliższe dni, tankujemy do pełna i wjeżdżamy w busz. Nitka autostrady jest jedyną oznaką cywilizacji, chociaż wiemy że gdzieś blisko biegnie również linia kolejowa, na razie jej nie widać.
Zatrzymujemy się na nocleg na poboczu drogi na rest area. Oprócz nas stoi jeszcze jakiś osobowy samochód, a oparty o niego kierowca pije Jean Beana. Widzę, że ma na bagażniku ma też opróżniony już cały karton piwa. Długa broda, wytarte dżinsy, koszulka na ramiączkach.
Spragniony towarzystwa, wraca do domu z wyprawy do buszu. Rozmawia, ale nie bardzo wiemy czy można go brać na poważnie. Wcześniej przy drodze widzieliśmy znak „Uwaga zwierzęta przy drodze”, w trzech językach, po angielsku, japońsku i .. no właśnie. Zdaniem pana „Bushmana” wyrażenie „Tiere am veg” to zdecydowanie język wietnamski, dla mieszkających w okolicy emigrantów z Sajgonu. A wielkie orły, które widzieliśmy polujące przy autostradzie są tak mądre, że jak widzą nadjeżdżający samochód to przechodzą na drugi pas, bo wiedzą, że są w Australii, gdzie jest ruch lewostronny.
Niewątpliwie dotarliśmy do outbacku.
Michał
kochani!nie zdążyłam jeszcze wszystkiego przeczytać,ale obiecuję,że szybko to nadrobię.myślę o was codziennie, jak wam jest tam w dalekiej podróży? u nas jest trochę dobrze trochę źle.jesteśmy mocno zmęczeni długą i uciążliwą zimą,która wszystkim dała się we znaki.bogdan miał cieżką przeprowadzkę swojej firmy co wiązało się z wielkim stresem i nerwami.dało to o sobie znać.musiałam wezwać pogotowie.ale już jest w miarę ok.idzie 21 kwietnia do szpitala na 3 dni na wszelkie potrzebne badania.ja natomiast będe miała rehabilitację na kręgosłup,ponieważ od dłuższego czasu boli mnie dość mocno.myślę ,że też będzie ze mną ok.kochani! kolejne święta bez was.ale korzystajcie ile wlezie z tej wspaniałej podróży.życzymy wam wszystkiego najlepszego na te mocno zagraniczne święta wielkanocne.całujemy.jagoda i bogdan.
no i nareszcie nowy wpis.. tesknie za Wami kochani!!! a u nas wiosna:) buzia!!
Smacznego jajeczka i kruchego ciasteczka!
Wesołego, rodzinnego świętowania i biesiadowania.
Pozdrowienia serdeczne-świąteczne!
Smacznego jajeczka Wielkanocnego,
dużego zająca czekoladowego,
Zdrowia niezawodnego, wielu radości
i przez całe Święta samej wesołości.