Caye Caulker, 27 listopada 2010
W knajpie panuje półmrok. Jesteśmy jedynymi klientami chudego Chińczyka. Przez zamknięte kraty w drzwiach wpada do środka światło starej latarni. Czekamy na nasz chop suey z krewetkami, sącząc piwo, zmęczeni po całym dniu podróży łodzią i samochodem. Z rozmyślań wyrywa mnie stukot. Odwracam głowę. Za kratą stoi dwóch czarnych, obydwaj noszą długie dredy, są bosi. Jeden z nich wyciąga rękę „One dolar, sir? I needa one dolla for a whisky”. Chińczyk odpędza dwójkę mamrocząc w niezrozumiałym języku przypominającym chwilami angielski. Nie upłynęło wiele czasu a ponownie ktoś stuka w kratę. Tym razem w progu stoi biała, wychudzona kobieta w średnim wieku. W niedopiętym szlafroku, z poczochraną fryzurą. Widząc nas zagaduje pijackim bełkotem. Podkrążone oczy patrzą na nas półprzytomnie. Jest z Kanady, od jakiegoś czasu mieszka i pije w Belize City, utrzymując się ze swojej kanadyjskiej emerytury. Co pół godziny zachodzi do Chińczyka po pięćdziesiątkę bimbru. Chińczyk starannie odmierza shota i podaje przez kratę plastikowy kubeczek. Tak przedstawia nam się Belize City.
Odpuśćcie sobie Belize, tam nie ma nic ciekawego poza rafą. To kraj-slums, spokojnie można go ominąć. Drogo i pełno Amerykanów na tygodniowych wakacjach. Nie warte swojej ceny a poza tym trzeba zapłacić duży „exit fee” przy wyjeździe. Dostaliśmy wiele podobnych porad od przyjaciół i spotkanych po drodze podróżników. Nie podobało im się. Jednak my już po pierwszej godzinie w Belize City wiedzieliśmy, że ten kraj ma charakter, że zaskakuje, że dobrze się tu czujemy.
Docieramy łodzią do Placencji na południu kraju. Jeszcze na pokładzie dogadujemy się z Oswaldo, obywatelem Hondurasu, który robi interesy w Belize. Ma pick-upa niedaleko przystani. Zawiezie nas do Belize City za cenę trochę niższą niż autobus. Dzięki temu szybciej dotrzemy do celu.
Belize jest puste. Państwo bez obywateli. W całym kraju jest ich może 400.000. Jedziemy wąskim pasemkiem asfaltu pośród zielonych wzgórz, pośród plantacji bananów i pomarańczy. Nie ma samochodów, od czasu do czasu przemknie tylko tir. Potem przez dziesiątki kilometrów nie widać żywej duszy. Nie ma reklam przy drogach, gdyż nie ma ich kto oglądać. Z rzadka mijamy wioski, mieszkańcy to Indianie, potomkowie dawnych Majów, ubrani tradycyjnie. Im dalej na północ tym więcej czarnych. Podczas odpoczynku na stacji benzynowej dostrzegam białych pracujących na polu uprawnym. Flanelowe koszule, białe kapelusze, spodnie na szelkach. Skąd ja to znam? Mennonici. Przejeżdżamy przez stolicę, Belmopan. Siedemnaście tysięcy mieszkańców. Po chwili znowu pusto. Wokół panuje spokój i cisza, tylko nasz samochód sunie starą asfaltówką a nad krajem bez mieszkańców powoli zapada zmierzch.
Do Belize City docieramy późnym wieczorem. W strugach deszczu widać dwupiętrowe domy i czarnych mieszkańców. Najtańsze lokum można znaleźć w starej części miasta, wzdłuż rzeki. Domy w okolicy są drewniane, podobnie jak na Roatanie, w angielskim stylu obłożone cienkimi poziomymi deskami. Bieda i bród. Wiele okien nie ma szyb, śmierdzi rybami i stęchłą wodą, stojącą w kanałach odpływowych. Na ulicach słychać angielski, wymawiany z akcentem, który znamy z Livingston, Bay Islands czy Corn Island. Przeciągnięte samogłoski i dużo „bro”. Nie ma wątpliwości, Garifuna.
Belize jest inne. Dawny Honduras Brytyjski, różni się od pozostałych krajów Ameryki Środkowej. Nie jest latynoski, jest prawie w całości karaibski. Nie ma salsy, jest reggae. Nie hiszpański, ale angielski jest językiem urzędowym. Życie toczy się jeszcze wolniej niż u sąsiadów. Społeczeństwo Belize to niezwykła mieszanka powstała w tyglu, do którego wrzucono Majów, afrykańskich niewolników, pierwotnych mieszkańców wysp na Morzu Karaibskim i białych korsarzy. Gdy znajdujemy wreszcie nocleg, miasto już tak nam się podoba, że postanawiamy odłożyć nasz wyjazd na wyspy, aby następnego powłóczyć się po nim.
W świetle dnia widzimy, że Belize City jest krzywe. Krzywe są chodniki, nierówna jest jezdnia. Krzywe są wypaczone deski na ścianie domu i opadająca okiennica. Krzywo wbite słupy wysokiego napięcia, na których luźno wiszą kable, rzucają krzywe cienie na krzywe dachy. Krzywe płoty pochylają się ku ulicy. Główne ulice miasta prezentują się lepiej, jest nawet specjalna, turystyczna część, ale my zagłębiamy się w zaniedbane okolice Regent Street. Idziemy wzdłuż zrujnowanych, kolonialnych willi. Niektóre są w tak opłakanym stanie, że wydaje się nieprawdopodobne, aby nadal mieszkali w nich ludzie. W jednym domu brakuje połowy ściany, którą uzupełniono blachą falistą. Okna zabite deskami od zewnątrz, aby cała rama nie wypadła na ulicę. A jednak każdy dom ma mieszkańców. Siedzą na krawężnikach, snują się powoli ulicami, albo przemierzają je na rowerach, jak obchodny sprzedawca owoców morza wyciągający je z lodówki piknikowej. Jak ojcowie odwożący na ramach rowerów swoje odziane w eleganckie mundurki dzieci do szkoły. Podstawówka to chyba jedyny okres kiedy Belizyjczycy są eleganccy. Później już wszyscy noszą dredy i wyciągnięte do kolan koszulki ze zdjęciem Boba Marleya, Petera Tosha, ewentualnie Baracka Obamy. Wielu z nich chodzi boso.
Dlaczego tak zafascynowało nas to mizerne miasto? Nie dlatego, że jest biedne, pełne wykolejeńców i żebraków. Ale dlatego, że jest prawdziwe, że nie jest bezpieczną przystanią, że intryguje. Zaciekawiło nas codzienne życie jego mieszkańców.
Główną jednak atrakcją Belize pozostają bajeczne rafy koralowe, ciągnące się wzdłuż całego kraju. Dlatego naszym następnym przystankiem jest wyspa Caye Caulker, mały atol na Morzu Karaibskim. Leżący na północ Caye Ambergis zostało rozsławione piosenką Madonny „La Isla Bonita” a Caye Caulker pozostał przystanią dla backpackersów.
Wyskakujemy z łodzi na drewnianym pirsie, który kończy się piaszczystym brzegiem. Wszystkie ulice na Caye Caulker wysłane są białym piaskiem, przed nami rozciąga się małe miasteczko bez asfaltu. Niedawno padało i ulice pełne są kałuż, w których odbijają się drewniane domy z wielkimi werandami i bujne kolorowe kwiaty wylewające się przez płoty na drogę. Spokój i luz widać nie tylko na twarzach turystów, ale również w błogim uśmiechu miejscowej, czarnej ludności. Zamiast samochodów i motorów po wyspie kursują małe, bezgłośne pojazdy wyglądające jak meleksy. Gdy nadchodzi wieczór, wzdłuż głównej ulicy rozstawiane są stoiska z grillem, na ruszcie lądują niezliczone ilości homarów, jedzenie powszechne tutaj jak pizza w Rzymie.
W Gwatemali postanowiliśmy, że ostatni etap podróży spędzimy nurkując. Nie ma co ukrywać, do Belize przyciągnęła nas legenda Blue Hole. Była to kiedyś podziemna jaskinia, której sklepienie zawaliło się i szyb został zalany przez Morze Karaibskie. Na miejsce płyniemy dwie godziny, morze jest wzburzone więc łodzią nieźle buja. Otoczona rafą ciemna woda wyraźnie odcina się od koloru morza. Zanurzamy się w chłodną toń. Schodzimy na piaszczyste dno, a później niżej i niżej, wzdłuż skalnej ściany, na głębokość ponad czterdziestu metrów. Nagle ściana urywa się, a my płyniemy wzdłuż ogromnych stalaktytów. Robi się coraz ciemniej. Spoglądam w górę. Tam na jasnym tle, jakieś dwadzieścia metrów wyżej niczym cienie kołują charakterystyczne kształty. Dwa, trzy, cztery duże rekiny rafowe. Spoglądam w dół, tam wielki bezkresny ciemny błękit. Mam oko na Agi, która dość dziwnie się zachowuje. Wydaje mi się, że ledwo zeszliśmy na dół a już czas wracać. Przy sprężonym powietrzu podrasowanym azotem czas upływa inaczej. Wynurzając się, cały czas widzę szare kształty pływające na granicy widoczności. W końcu wypływam się na powierzchnię, zaraz po mnie Agi. Wypluwa regulator i z szerokim uśmiechem woła:
– Ale czad! Nurkowanie na haju! To musiała być narkoza azotowa, bo totalnie odpłynęłam. Bardzo przyjemne.
Belize sprawiło, że odpłynęliśmy oboje. Biały piasek, niesłychanie turkusowa, przezroczysta woda, litry rumu, homary w maśle czosnkowym i Bob zapewniający, że „Everything’s gonna be all right”. W takich okolicznościach trudno mu nie zaufać. Dla nas ten kraj jest niewiarygodny. Unbelizeable.
Michał

Ulice Belize City.

Jeden z tanich hosteli ulokowanych wzdłuż rzeki.

Chłopaki z sąsiedztwa.

Mennonita przyjechał do stolicy zamówić meble u stolarza.

Caye Caulker.

Jeden z dive shopów na Caye Caulker.

Rekin wąsaty wypatrzony podczas snorkellingu.

Atol na Lighthouse Reef.

Powrót z Blue Hole.
unbelievable,to słowo mogłoby pasowac chyba do wszystkich wpisów na Waszym blogu:)K
blue hole – tego zazdroszczę bardzo
Ależ błogo na waszym blogu… Cieszę się, że tak wam radośnie i leniwie (jeśli można tak powiedzieć o nurkowaniu w Blue Hole…)na zakończenie waszej niezwykłej podróży.
Uściski
Monika
Ale czad!! Umieram z zazdrości i też chcę do Blue Hole!