Puerto Cortes, 22 listopada 2010
Nie po drodze nam z Gwatemali na Bay Islands, ale nie możemy odpuścić drugiej co do wielkości rafy koralowej na świecie. Zapada decyzja: wracamy do Hondurasu.
– Dłuuga droga, mimo że na mapie blisko – podsumowuje Meksykanka mieszkająca w Gwatemali, właścicielka baru, gdzie pałaszujemy tapado, z którego wystaje wielki krab. – Nie ma dróg wzdłuż wybrzeża, najpierw trzeba płynąć łodzią, później wziąć kilka busów do granicy, odprawa, następnie dwa autobusy, żeby dojechać na południe Hondurasu do San Pedro Sula, dopiero stamtąd autobus do La Ceiba, skąd odchodzą promy na wyspy. Nie zdążycie w jeden dzień, bo ostatni prom odpływa około 4.00 po południu. Na głównej ulicy Livingston sprzedają bilety na pakiet transportowy, podstawią wam busy po obu stronach granicy, tylko tak się wyrobicie.
Pakiety są drogie, postanawiamy spróbować szczęścia na własną rękę i przeprawić się w jeden dzień. Każda doba jest dla nas teraz cenna.
Jeszcze przed świtem idziemy wyludnioną uliczką Livingston w stronę przystani. Razem z miejscowymi wciskamy się do załadowanej po brzegi motorówki. Przyłączył się do nas Kris z Niemiec, który również chce zdążyć na ostatni prom na Roatan. Kurs do Puerto Barrios. Godzina jazdy wzdłuż przepięknego wybrzeża, porośniętego gęsto selwą. Od zieleni odcinają się drewniane domy Garfiuna, osadzone na palach. Wpływamy do wielkiego portu, w cieniu transportowców, na które bez przerwy wjeżdżają i wyjeżdżają tiry wyładowane bananami. Sprawnie znajdujemy kierowcę chętnego zawieść nas do samej granicy z Hondurasem. Wszystko zgodnie z planem. Nagle niespodzianka. Zerwany most, który jest w naprawie. Kierowca robi wielkie oczy i mówi że nic nie wiedział, że będzie nieprzejezdny. Zagaduję robotnika, kiedy to się stało. Będzie ze dwa miesiące. Jasne, nie wiedział, choć jeździ tu codziennie. Przeprawiamy się przez most piechotą. Po nowej nawierzchni, jeszcze nieukończonej, dopuszczają jedynie ruch pieszy. Mój plecak dosłownie pęka w szwach po zakupach Agi w Chichicastenango. Po drugiej stronie kolejny bus do granicy. Niecierpliwimy się podczas długiej odprawy celnej. Poszukiwania autobusu do San Pedro Sula w miejscowości Corinto. Kierowcy szybkich busików rzucają zaporowe ceny, nie ma targowania, więc odchodzimy. Wskakujemy w ostatniej chwili, przez tylnie drzwi, do odjeżdżającego chickenbusa. Jedzie do Puerto Cortes, dużego, nowoczesnego portu Hondurasu. Posilamy się kupionymi przez okno od Indianki owocami liczi. (Różowe, kosmate, tak jak rambutany w Indonezji, nie mają wiele wspólnego z liczi chińskim.) Wleczemy się przez wsie i miasteczka, ludzie dorzucają worki, wyciągają skrzynki, indiańskie dzieci w mundurkach szkolnych wsiadają i wysiadają, śmieją się. Puerto Cortes.
Wybiegamy na ulicę. Autobusy do La Ceiba? Nie ma. Musicie jechać do San Pedro Sula i dopiero stamtąd z powrotem na wybrzeże. Wskakujemy, pomagier zapewnia, że busik to expreso i że directo a nadto rapido. Wszystko układa się pomyślnie do momentu wjazdu do San Pedro Sula. Busik przystaje dosłownie co dwa-trzy metry, ludzie ciągle wsiadają, wysiadają, czas płynie. Miała być godzina jazdy, są już dwie, a my ciągle krążymy po ulicach drugiego co do wielkości miasta Hondurasu. Źli, głodni, tracimy cenne minuty. W końcu nie wytrzymuję i mówię pomagierowi, że miał być directo i że strasznie się wleczemy. Pomagier na to, że jeszcze pół godzinki. Wybucham, że przez nich nie zdążymy na prom, jak nam odjedzie z terminalu autobus do La Ceiba. Oczekuję wzruszenia ramion, ale pomagier wygląda na przejętego, przepycha się do kierowcy i szepce mu coś na ucho. I nagle busik firmy Impala Expreso doznaje metamorfozy, zwiększa prędkość, mknie ulicami Sula, zatrzymuje się z piskiem hamulców, rusza z piskiem opon, nim ludzie wejdą na dobre do środka. Rzucani na wszystkie strony, zajeżdżamy z impetem na terminal autobusowy. A wszystko to dla nas! Gorąco dziękujemy a potem we trójkę, razem z Krisem, biegniemy korytarzem gigantycznego budynku, w którym mieszczą się wszystkie firmy transportowe kraju. Autobus do La Ceiba odchodzi za 6 minut. Akurat tyle czasu, żeby dotrzeć na perony znajdujące się na pierwszym piętrze dworca. Siedzimy w autobusie do La Ceiba. Podobno prom odchodzi o 4.30, więc jeżeli dojedziemy do La Ceiba zgodnie z planem, po trzech godzinach jazdy, będziemy mieli pół godziny na dotarcie do portu. Jednak kilkanaście kilometrów za miasteczkiem Tela, autobus się psuje. Kierowca wyciąga skrzynkę z narzędziami, wchodzi pod podwozie razem z pomocnikiem i coś majstrują. Czas płynie. W końcu, po ponad 20 minutach, silnik zaskakuje. 4.24, jesteśmy na terminalu w La Ceiba. Którędy najkrótsza droga do promu? Panie, to za miastem, 7 km, poza tym ostatni prom na Utilę już odpłynął. Ale my na Roatan. A, no to właśnie odchodzi. Wrzucamy plecaki do pierwszej z brzegu taksówki i ciśniemy się we trójkę z tyłu, bo z przodu siedzi przyjaciółka taksówkarza. Wyjeżdżamy z dworca prosto na zakorkowaną ulicę. Kierowca gawędzi w najlepsze z dziewczyną, robi maślane oczy, a my wstrzymujemy oddech. Gorączkowo tłumaczę, że musimy zdążyć na prom. Ale są korki, ja nic nie poradzę. Niech pan spróbuje na Warszawiaka, tym pasem a potem w ostatniej chwili wcisnąć się do skrętu. Udało się, taryfa nabiera prędkości na bocznych ulicach. W oddali widać nowoczesne budynki portu. Biegniemy pustym już placem w stronę kas. 4.41 ale prom jeszcze nie odpłynął, właśnie ładują ostatnie bagaże. Dla nas otwierają na nowo odprawę pasażerską. Wskakujemy na pokład i z ulgą wypuszczamy powietrze. Udało się!
Przemieszczanie się w Ameryce Środkowej to inny wymiar podróży. Kraje małe, wszystko wydaje się bliskie, ale podróże zajmują bardzo dużo czasu. Przeprawa trwała 11 godzin. W linii prostej Livingston w Gwatemali znajduje się zaledwie 170 km od La Ceiba w Hondurasie. Ale tutaj nie można wsiąść do jednego autobusu, który przypomina sypialnię, jak np. w Argentynie, i obudzić się tysiąc kilometrów dalej.
Roatan to raj dla płetwonurków. Ta największa z wysp archipelagu Islas de la Bahia (Bay Islands), zamieszkana jest przez potomków Murzynów z angielskich wysp na Karaibach. To stamtąd właśnie rozprzestrzenili się od Belize aż po Nikaraguę. Dziś wszyscy oni nazywani się zbiorczo Garifuna people. Większość dnia spędzamy na nurkowaniu. Mimo codziennego deszczu, widoczność doskonała, formacje koralowe urzekająco piękne, pełne podwodnego życia. Z powodu pory deszczowej i pustek na wyspie dostajemy „deal” stulecia i za niewielkie pieniądze mamy do dyspozycji wielki apartament z kuchnią gdzie z radością sobie gotujemy. Namiastka domu.
Kilka dni później jesteśmy z powrotem w Puerto Cortes. Podobno raz w tygodniu odchodzi stąd łódka do Belize. Wolny czas poświęcam na podglądanie honduraskiej codzienności. Miasta w tym kraju przypominają makietę amerykańskich miejscowości. Otyli metysi (prawie 95 % społeczeństwa Hondurasu to metysi o różnym stopniu rozrzedzenia białej krwi) przesiadują w licznych fast-foodach. Wendy’s, Mc Donalds, Burger King, Taco Bell, są chyba wszystkie największe amerykańskie sieciówki. W sklepach wielkie puszki amerykańskiej ice tea „Arizona”. Na nasz widok ludzie odzywają się zawsze po angielsku. Na każdym kroku musimy tłumaczyć, że nie jesteśmy ze Stanów. Puerto Cortes to prosperujący port, pełen dźwigów, suwnic, kontenerów i statków cargo, ale gdy tylko zejdzie się z głównej ulicy, ukazuje swoje prawdziwe oblicze sennego miasteczka domków parterowych.
Ale „amerykański” styl to tylko pozory. W dzień odjazdu, z plecakami, idziemy do banku zrealizować czeki podróżnicze. Przed obrotowymi drzwiami stoi ochroniarz z karabinem maszynowym. Za drzwiami następnych dwóch. Musimy zostawić przed wejściem plecaki, ochroniarz zapewnia, że będzie ich pilnował. Muszę również zdjąć czapkę jeśli chcę wejść do środka. Po namyśle decyduję się pozostać przy plecakach, Agi idzie załatwiać sprawy finansowe. Ochroniarz wypytuje mnie o Polskę, ja pytam o Honduras. Czy niebezpieczna jest praca ochroniarza banku? Nie, tutaj jest spokojnie. Najpierw chciał zostać żołnierzem, Honduras miał wysłać swój kontyngent do Iraku, więc zgłosił się na ochotnika, gdyż w zamian za służbę każdy z żołnierzy oraz wszyscy jego potomkowie (!) mieli otrzymać od rządu Stanów Zjednoczonych dożywotnią wizę. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, a szkoda, gdyż marzy o życiu w Ameryce.
Rozmowę przerywa potężny wąsacz, który wychodzi z banku. Widząc mnie, mówi do ochroniarza po angielsku „Give me back my gun”. Uśmiecha się, chowając do dżinsów rewolwer i pyta skąd jestem. Polska? „Dobranoc kolega”. Znam, byłem dwa razy. Byłem w 83 krajach świata. A czym się pan zajmuje, pytam wskazując na broń. Nie, to dla osobistego bezpieczeństwa, wielu mieszkańców Hondurasu ma spluwy. Nie dowiaduję się jednak więcej, gdyż wąsacz odbiera komórkę, przepraszająco kończy rozmowę i wychodzi, wolną ręką zbija ze mną piątkę. Wzmianka o bezpieczeństwie przypomina mi pierwszy autobus w Hondurasie, po przekroczeniu granicy z Nikaraguą. Wrzucam plecaki do luku bagażowego, czemu przygląda się kilku miejscowych pasażerów. Następnie spinam je oba grubym łańcuchem na kłódkę. Luki są z tyłu autobusu i nie są zamykane na klucz. Trochę mi głupio. Kierowca pewnie pomyśli, że mu nie ufam. Tłumaczę więc, że dzięki temu plecaki będą mniej latać na zakrętach. Jeden z gapiów śmieje się i mówi: „Taaa, przesuwały. Jasne. Przecież ja to rozumiem. W końcu to Honduras.”
W końcu Agi wychodzi z banku i jedziemy na drugą stronę miasta. Podobno pod mostem cumuje łódź, która w każdy poniedziałek płynie do Belize. Miejmy nadzieję, że w drugą stronę pójdzie łatwiej.
Michał

Wyspa Roatan.

Piękne domy w West End.

Przygotowania do Bożego Narodzenia w gorącym Puerto Cortes.
Kochani,
Przydałoby się więcej podpisów pod zdjęciami. Lekturę ostatniego wpisu zacząłem od oglądania zdjęć bo byłem w pracy i na czytanie tekstu nie miałem czasu. W ogóle nie mogłem się zorientować co to za kraj. Obawiam się, że za parę lat sami też nie będziecie pamiętać „gdzie to było”.
Ściskam Was
Tata Z.
P.S. Rzeczy już przewiezione.
Buy Island były moim pierwszym egzotycznym miejscem nurkowym-po kursie robionym w ciemnościach i odmętach jeziora Białe to było coś. pamiętam te nurki do dziś. i do dziś zostały najtańszymi jakie udało nam się znaleźć na świecie.
Już się zmęczyłam samym opisem podróży, ale mam nadzieję , że nurkowanie wynagrodziło wam te męki!
Pozdrawiam
Monika
strasznie stresująca ta podróż, ja też się denerwowałam przez cały opis, ufff
widzę , że tak rzutem na taśmę chcecie jeszcze skosztować i tego jeszcze i tego.
Nie martwcie się , wiem na pewno ,że wrócicie i tu i tam i gdzie tylko zapragniecie.Lektura Waszego blogu pozwoliła mi stanowczo stwierdzić , ze podróżowanie macie we krwi( lub parafrazując you’ve got it under your skin:) i niejedne jeszcze przygody przed Wami- czego Wam oczywiście gorąco życzę( i nam czytelnikom przyszłych blogów też).
Wyszło mi tak jakoś podsumowująco , ale tez przecież i Wasza podróż dobiega końca.
całuski K