Nusa Dua, 22 stycznia 2010
Nie wiem z czego ten korpulentny odziany w kraciasty (oczywiście biało-czarny) sarong mężczyzna żyje, ale wiem, że zjawia się w naszym hotelu bladym świtem każdego dnia. Zawsze z ogromnym, utkanym z trawy koszem. Z kosza ceremonialnie wydobywa mniejsze koszyki, a z nich jeszcze mniejsze. Te ostatnie sprawiedliwie dystrybuuje pomiędzy wszystkich bogów opiekujących się naszym ekskluzywnym hotelem. Jeden kosz z bananami, ryżem i kwiatami zostawia w kapliczce przy bramie wjazdowej, kolejny w recepcji, następny niedaleko restauracji, nad basenem i kapliczką centralną. Pozostałych kilka koszy rzuca na ziemię. Bali to wyspa tysiąca bogów! Te dobre karmi się w kapliczkach, tym złym rzuca się dary na ziemię. Swoją wizytę wyspy rozpoczęłam wdepnięciem w taki właśnie kosz. Ogarnęło mnie przerażenie, że sprofanowałam sacrum, kto wie może ściągnę na nas jakieś nieszczęście. Roześmiana sprzedawczyni pobliskiego sklepu, która była światkiem wydarzenia uspokoiła mnie natychmiast i wyjaśniła, że nie ma problemu, że te dary to tylko tak na wszelki wypadek dla gigantów i złych duchów, które mieszkają w morzu. I wszystko jasne.
Tutaj w Nusa Dua robimy sobie prawdziwy urlop. Backpacking de luxe przyszło mi do głowy, gdy prałam nasze polary w kamiennej, pięknej wannie w napuszczoną po kostki wodą.
A wszystko za sprawą mojej Mammy, która dobiła do Expedition Moustache zmieniając chwilowo, choć bardzo wyraźnie charakter wyprawy. Nie mogliśmy pojechać z Mammą do hotelu. Ale nie narzekamy! Na lotnisku pojawiły się najpierw dwie gigantyczne torby, dopiero potem mała Mamma. Znam Mammę i wiem, że lubi się wystroić, ale ciężko było mi sobie wyobrazić, że na każdy dzień wyjazdu przywiozła nie tylko osobny zestaw plażowy, ale i po trzy zestawy ubrań. Okazało się, że za przyjazdem Mammy kryje się diabelski plan. Mamma oznajmiła zdecydowanym tonem: „Dzieci robimy nowy katalog dla TOK, Agi będzie modelką, a Michał fotografem, przywiozłam 35 ubrań do sfotografowania”. Cóż za wspaniała wiadomość! O dyskusji nie było oczywiście mowy.
Mieliśmy przed sobą wizję „niezwykle profesjonalnej” sesji zdjęciowej i moje kilkumiesięczne odrosty. Jeśli ktoś szukał kiedyś na Bali fryzjera, który zrobi delikatny balejaż w kolorze blond, to wie przez co przeszliśmy. Udało się namierzyć człowieka, ruszyliśmy do lokalnego domu handlowego, znaleźliśmy mistrza. Mistrz miał przerażająco niebieskie soczewki, brzuszek, nieświeży oddech i jedyne dwa „jasne” odcienie włosów do zaoferowania. Pierwszy – platyna. Drugi – żółtawo-rudy. Niewiele myśląc wybrałam ten drugi. Nie mogłam zostać przecież supermodelką z odrostami, poddałam się więc temu jakże ryzykownemu zabiegowi. Minęła godzina, zdążyłam przejrzeć wszystkie Elle z 2005 roku i fryzjer zaprezentował nam dumnie owoc swojej dotychczasowej pracy, czyli moje nieregularnie odbarwione do białego włosy. Przyszedł atak paniki, ale postanowiłam poczekać na efekt ostateczny. Po kolejnej godzinie wstałam z fotela ruda, co i tak było dopiero widoczne kolejnego dnia, ponieważ salon (choć to chyba za dużo powiedziane) fryzjerski był skąpany w ultrafiolecie.
Przez kolejne trzy dni walczyliśmy z ostrym balijskim słońcem. Fotografowanie było możliwe tylko o świcie i wieczorem, przez niewiele czasu. Jaki będzie efekt, zobaczymy. Ale było rodzinnie i wesoło, choć szkoda, że bez Taty. Cudownie było się trochę poprzebierać po dwóch miesiącach przechodzonym w jednym polarze, spodniach i sportowych butach. Jeszcze chyba nigdy szpilki nie sprawiły mi takiej frajdy.
Po dwóch dniach „pracy” wybieramy się na wycieczkę po wyspie. Rozczarowana nieco bardzo turystycznym południem odbiera mi mowę na widok innych jej zakątków. Balijczycy są artystami. Każdy niezależnie od wykonywanego na co dzień zawodu maluje, rzeźbi, ozdabia. Przed przybyciem turystów wszyscy artyści byli anonimowi, a samo pojęcie sławy obce. Mkniemy z naszym kierowcą Gustim między dywanami nefrytowych pól ryżowych, mijamy malownicze wioski. Każdy dom jest zadbany, z dziesiątkami rzeźb i kapliczek wygląda bajkowo. Kamienne mury szybko obrastają mchem, który dodaje im dodatkowego uroku. Gliniana dachówka wieńczy całość. Odwiedzamy hinduistyczne świątynie, które wznoszone zawsze u podnóża wulkanów, wyglądają zupełnie inaczej niż w Indiach, czy Nepalu. Nad wszystkim unoszą się indonezyjskie chmury, które układając się w fantazyjne formacje uprawiają niebiańską sztukę. Ale to opowieść na inną okazję.
A jutro ruszamy na Wyspy Gili, szukać mant i żółwi na dnie oceanu oraz leżeć do góry brzuchem n a rajskich plażach.
Agi

pranie

technosalon fryzjerski

sesja TOK Resort

wierni w drodze do świątyni

wstęp tylko w sarongu

godzina 14:45 przy grobach

godzina 14:50 przy grobach
jezu ta koszulka michała i spodenki mnie przeraziły!!!!!dobrze ze sie dobrze czujesz kochany!!!!!
Giteczko całuje Was mocno i czekam na owoc -Tok Resort
Peace and love!!!!!
nie spodziewałam się,że koszulka będzie tak wyglądać, wyobrażam sobie co przeżywaliście. Agnes, super wyglądasz, i też jestem strasznie ciekawa TOK Resort! piszcie i wrzucajcie jak najwięcej zdjęć.
buziaki!
no i gdzie te foty for fuck sake!!! bierzcie sie do roboty kochani bo my sie nie mamy przy czym relaksowac.. a teraz jestem fanem grupy „zimo wypierdalaj”.. tesknie za wami mocno!! buzi
wow!! mega Mamma! mega fotograf! mega kreacje! i mega modelka!! naprawdę nie mogę wyjść z podziwu dla kreacji i realizacji misternie ułożonego planu. bomba!!!