Pangi (Pentecost), 10 kwietnia 2010
Stoi tam na górze. Wysokość ze 30 metrów. Mięśnie błyszczą w silnym słońcu. Nagi, z wyjątkiem owiniętego w szkarłatne namba penisa. Nad kolanami i łokciami powiewają jasnożółte frędzle, ozdoba z dzikiego hibiskusa. Ręce ma rozpostarte, uniesione do góry. Przez odchyloną do tyłu głowę przebiegają mu teraz sekretne myśli. Z dołu dobiega coraz głośniejszy śpiew, coraz energiczniejsze krzyki. To znak, że już czas. W końcu cisza. Klaszcze, składa ramiona i rzuca się głową w dół. Bezszelestny lot przerwany jest trzaskiem! Ale to dobry znak, zgodnie z planem pod ciężarem męskiego ciała łamie się platforma, a przywiązana do jego kostek lina napina się w końcu. Ale czy dobrze wymierzył odległość, czy wybrał dla siebie odpowiednią lianę? Choć złamany pęd bambusa zwolnił nieco skoczka, leci wciąż głową w dół aż muska włosami ziemię. Plony w przyszłym roku będą pomyślne. Widownia wiwatuje. On opada bezwładnie na spulchnioną przez mistrza ceremonii ziemię. Odcięty od liny znika szybko za linią tancerzy.
Następny skoczek pnie się po coraz wyższych kondygnacjach chwiejącej się wierzy. Znów towarzyszą mu starsi, którzy pomagają przywiązać lianę do kostek. Znów, śpiew, cisza, skok i znów szczęśliwy finał.
Wśród skoczków nie widać strachu. W każdej wiosce zgłasza się od dziesięciu do dwudziestu młodych mężczyzn, którzy, jak tłumaczy mi podczas skoków poznany w wiosce Howard (co za imię!), nie mieli nigdy kobiety. Niektórzy ze skoczków to jeszcze dzieci. Najmłodszy ma osiem lat i skacze i choć skacze z niższych niż starsi kondygnacji, to wciąż jest małe dziecko. Nie ma żadnych prób, jest ten jeden skok. Mali chłopcy trenują skacząc z ramion swoich ojców, a ze zbudowanego za wsią pomostu skaczą do rody. Skoczkowie zgłaszają się na ochotnika. Nikt nie jest wyznaczony, zmuszany.
Brat Howarda skacze jako ostatni, z samego szczytu wierzy. Jest 35 m nad ziemią. Pytam Howarda, czy się denerwuje. Nie rozumie o co mi chodzi. Przecież naghol to część tradycji, mieszkańcy Penetecost skakali od zawsze.
– I nigdy nie było zdarzył się wypadek? – pytam.
– Nigdy… – i po chwili dodaje – …tylko raz, w 1974, gdy przypłynęła Queen Elizabeth. I to dlatego, że nie skakał dla plonów, tylko dla dziewczyny. Bo był zakochany, no i spał z nią wcześniej. Chłopak zmarł.
Przyznaję, że przez chwilę próbowałam sobie wyobrazić Jej Królewską Mość przedzierającą się przez strumienie przecinające wyspę, broczącą po kolana w błocie, pijąca mleko kokosowe z orzecha wręczonego jej przez wieśniaka. Okazało się, że chodzi o wielki, luksusowy statek pasażerski, który przybił do brzegów tej bajecznej wyspy w 1974. Nieco zdziwił mnie fakt, że naghol, tzw. land-diving oglądany jest przez turystów od prawie czterdziestu lat. Okazało się także, że w zeszłą środę do brzegów Pangi przybił gigantyczny liniowiec z, bagatela, 1600 żądnych przygód Australijczyków. Na tę okoliczność wykarczowano ogromny sad palmowy przerabiając pnie na trybunę.
– To ci skoczkowie skaczą dla pomyślności plonów, czy dla turystów? – pytam.
– To część naszej tradycji – grzeczny jak zawsze Howard odpowiada z uśmiechem.
Mam tylko nadzieję, że bez setek turystów wpadających na wyspę na kilka skoków, prekursorzy, bungi jumping, będą kultywować swoją tradycję, która dała im międzynarodową sławę.
Na Penetecost, wyspę, której Lonely Planet poświęciło niecałe dwie strony (!!!), przylecieliśmy pięć dni przed naghol, mając zresztą ogromne szczęście i wskakując do samolotu w ostatniej chwili z waiting list. Na miejscu okazało się, że Penetecost jest bardzo tradycyjnym miejscem, że nie ma prądu, w jedynym sklepie na półkach jest tylko masło orzechowe i krakersy i nie można kupić ani wody mineralnej , ani nic odstraszającego komary (na Vanuatu jest wysokie zagrożenie malarią). W naszej utkanej z traw chacie po zapadnięciu zmroku harcują bezczelne myszy. Leżałam pod moskitierą i myślałam, że nie dotrwam do naghol, bo co tu robić przez kolejnych pięć dni. Była może ósma wieczór, a przy łóżku dopalała się nieśmiało mała świeczka. Wtedy w oddali usłyszałam rytmiczne bicie bębnów. Zaraz potem piękny śpiew kobiecego chóru. I tak było już codziennie – wieczorna modlitwa. Z tą tylko różnicą, że każdego dnia kochałam ta wyspę coraz bardziej.
Pomimo bogatych, docierających tu w ramach zorganizowanych wycieczek turystów, mieszkańcy wysp nie są zepsuci przez przemysł turystyczny. Vanuatu jest wciąż dość rzadko odwiedzanym krajem, gdzie turystyka indywidualna prawie w ogóle nie istnieje. Spotkaliśmy się tu z nieopisaną serdecznością, bezinteresownością i niespotkaną nigdzie wcześniej gościnnością. W ramach oszczędności eksplorowaliśmy Penetecost pieszo (transport jest piekielnie drogi, ponieważ na tutejszych drogach pick-upy rozpadają się po 5 latach), często przedzierając się przez dżunglę i pokonując sięgające prawie pasa rzeki. Zawsze, zanim zrobiliśmy kilka kroków był przy nas miejscowy przewodnik – ochotnik, który często spędzał z nami cały dzień dbając o to, żebyśmy się nie zgubili. Często byliśmy także przekazywani z rąk do rąk.
Skoki były spektakularne. Ale to co ja zapamiętam z Vanuatu na całe życie to te kilka serdecznych, uśmiechniętych twarzy i krąg śpiewających kobiet, który podczas niedzielnej mszy w kościele wciągnął mnie w swój śpiewająco-tańczący kolorowy, kwiecisty wir. Który pokazując słowa piosenki śpiewał z całych sił: „ Bóg jest strawą, bóg jest słońcem, bóg jest nocą, bóg jest dniem”.
Dwa dni po skokach byliśmy już z powrotem w Port Vila. Ta sama stolica, która po przylocie z Australii wydawała się prowincjonalna, po Pentecost była istną metropolią. Kolejny przystanek – Fidżi.
Agi
0 Response to “Wielki Skok”